Krzysztof Kołacki
ROCK IS DEAD. O KONCERCIE PEACHES I JANE`S ADDICTION
Koncerty rockowe w charakterze finału czy swoistego „post scriptum” festiwalu teatralnego to już po trosze „Maltańska” tradycja. W tym roku jednak owo autonomiczne „zamknięcie” miało charakter szczególny, nie tylko ze względu na pozycję zaproszonych artystów i ich muzykę. O ile w przypadku koncertu Nine Inch Nails i Aleca Empire można było kwestionować sensowność podpinania tego dość tradycyjnego koncertu pod markę Festiwalu Malta, o tyle tym razem artyści sami zadbali o widowiskowość i swoistą teatralność swych występów. Przy okazji uderzyli też w samo jądro przesiąkniętej seksizmem i etosem „macho” kultury rockowej, robiąc to nierzadko lepiej niż twórcy happeningów czy performansów w ramach Nowych Sytuacji. Ale czy mogło być inaczej w przypadku wspólnego koncertu Peaches i Jane`s Addiction?
Działająca w Berlinie kanadyjska artystka wraz z towarzyszącym jej zespołem wbrew obawom wielu osób znakomicie sprawdziła się jako support kultowej kapeli amerykańskiego rocka alternatywnego. Oczywiście pod warunkiem, że nie jest się bezkrytycznym fanem Jane`s Addiction. Peaches bowiem postawiła na bezpardonowe szyderstwo z rockowego etosu i nie omieszkała prowokować wielbicieli JA. Jej show od początku, od momentu pojawienia się na scenie dziwacznie ubranych postaci (clownów?), był perfekcyjny. Określenie „show” jest tu najwłaściwsze, gdyż trudno mówić w tym wypadku o tradycyjnym koncercie. Scena elektro-punkowa ma to do siebie, że stawia częstokroć na performans i kabaret, i w tym przypadku nie było inaczej. Fantazyjne stroje, maski, lateks, clownada, stagediving (Peaches miała bezprzewodowy mikrofon – dzięki czemu większą część drugiego utworu spędziła na ramionach publiki, koziołkując przez niemal całą długość pierwszego sektora!), seksualne prowokacje, zachęty typu „i wanna fuck you in the ass”, szyderstwo z hardrockowego statusu gitary jako przedłużenia męskiego ego, zaczepki fanów Jane`s Addiction i mimo wszystko świetny kontakt z publicznością (która wcześniej w Internecie dawała wyraz swej niechęci do „headlinera”) – taki był właśnie ten występ. Prawdziwe widowisko, które z rzadka tylko przypominało odgrywanie hitów – choć i tych nie zabrakło. Jednak nawet takie przeboje Fuck The Pain Away czy Kick It! (ze znakomitym pastiszem scenicznego wizerunku Iggy`ego Popa jeszcze z czasów The Stooges) wykonane zostały bardzo oryginalnie, nieraz w zupełnie innych aranżacjach niż wersje studyjne. Zdarzało się i tak, że utwory pierwotnie utrzymane w dość wolnym tempie nagle stawały się agresywnie szybki, nie wywołując przy tym uczucia dysonansu. Całość była przerywana parakaberetowymi scenkami, ironicznie nawiązującymi do hermafrodytyzmu (w kulturze rockowej obecnego od czasów glamu), agresywnej seksualności czy etosu koncertu rockowego (z obowiązkowymi parodiami gitarowych solówek). Trudno było sobie wyobrazić lepszy koncert na zakończenie festiwalu – jak by nie patrzeć – teatralnego i nierzadko krytycznie podchodzącego do społecznych konwencji.
Wydawałoby się, że po Peaches fani rocka dostaną to, na co czekali. Jane`s Addiction przed laty porywało nie tylko ciekawą muzyką (mieszanka psychodelii, hard rocka, post-hardcore`a i funk-metalu), ale przede wszystkim ekspresyjnymi koncertami, przypominającymi połączenie szaleństwa wczesnego Bad Brains z energią najlepszych występów pionierów „ciężkiego grania” w rodzaju Deep Purple czy Led Zeppelin. Tak było w latach 80. i na początku 90., kiedy to rodziła się scena Seattle (Mudhoney, Butthole Surfers, Mia Zapata & The Gits) i kiełkował inspirowany (post)hardcorem i funkiem rock alternatywny (Living Color, Red Hot Chili Peppers, Faith No More). Na tle tych wszystkich, w większości kultowych zespołów JA wyróżniało się hipisowskimi inspiracjami, wyrażającymi się nie tylko w wymyślnych strojach, ale też w licznych wycieczkach w psychodeliczne rejony muzyki rockowej czy też charakterystyczną dla hipisow balladowość. Można zaryzykować tezę, że Jane`s Addiction to charakterystyczna dla przełomu wieków hybryda niemal wszystkich stylistyk obecnych w ramach rocka – od jego wariantu energetycznego i wściekłego, po nurt spokojniejszy, bardziej nastrojowy, zahaczający nawet o klasyczny folk. Mając w pamięci ich wcześniejsze koncerty na festiwalach czy w klubach można było oczekiwać specyficznego, ciekawego „crossoveru”.
W istocie to też otrzymali polscy fani Jane`s Addiction. Dominowała co prawda rockowa psychodelia, w której rozpływały się i te zazwyczaj agresywniej grane utwory, nie zabrakło jednak i szczypty posthardcorowej furii w przypadku starego, ciągle porywającego Stop!. Wielu fanów miało za złe akustykom słabe nagłośnienie wokalu i w ogóle nie najlepszą jakość dźwięku i niestety trudno się z tym nie zgodzić. W rezultacie JA nie mogli zaatakować ścianą dźwięku, a Perry Farrel zabłysnąć swym słynnym, mocnym wokalem. Sami muzycy zresztą też nie tryskali nadmierną energią, popadając niekiedy wręcz w autoparodię (obcisłe stroje, dość szablonowe i nie skażone nadmierną mądrością teksty między utworami, cały arsenał „rockowych środków przekazu” od podskoków po picie wina prosto z butelki) – jeśli Peaches szydziła z rocka i związanej z nim otoczki, to JA dopełnili dzieła, samym sobą dowodząc upadku tej kultury. Pomyśleć, że kiedyś wyglądało to całkiem inaczej. Jeśli ktoś nie nastawił się na dobra zabawę z hardrockową konwencją, tylko na poważny koncert ważnej niegdyś kapeli z pewnością przeżył zawód. Tym bardziej, że zespół grał stosunkowo krótko (choć i tak ponad godzinę), zabrakło kilku ważnych utworów (choćby Pigs In Zen), a hity nie miały należytej energii. Trochę słabo, jak na tak ważny zespół.
Jak ocenić ten koncert? Trudno powiedzieć. Jeśli zaakceptujemy fakt, iż w obu przypadkach mieliśmy do czynienia w zasadzie z kabaretem, paradoksalnie można oba występy uznać za udane. Jeśli ktoś nadal podchodzi do rocka poważnie, to niestety raczej się rozczarował. Żal zwłaszcza fanów Jane`s Addiction, którzy wychodzili z wyraźnym wrażeniem niedosytu, zwłaszcza, że zespół nie zagrał drugiego bisu (pierwszy był króciutki). Widać było, że są jednak kapelą trochę już przebrzmiałą, nie mającej tej energii co otwierające festiwal Nine Inch Nails, o Peaches nie wspominając.
w ramach post scriptum trochę rejestracji:
Peaches
i Janes Addiction